Wyprawa po marzenia – wywiadu udzieliła Dorota Pomorska-Handwerker
Jak zmienia się wraz ze swoimi planami? Co próbuje osiągnąć? – Sztuka polega na tym, by wiedzieć, jakie masz cele, co chcesz osiągnąć, a przy tym zadowolić innych – mówi w rozmowie z nami Dorota Pomorska-Handwerker.


5 lat od zakiełkowania pomysłu i 2 lata od realizacji – tyle mija od powstania Kliniki. Czy pamięta Pani, jakie były początki działalności? Jakie trudności napotykaliście wówczas jako jej założyciele? Jakie były pierwsze sukcesy?
Dorota Pomorska-Handwerker: Rzeczywiście – w tym roku mija 15 lat od skończenia przeze mnie studiów. A około pięć lat po studiach zdecydowałam się na prowadzenie działalności i otwarcie lecznicy weterynaryjnej. To już wiele lat, ale nasza Klinika w takiej formie jak teraz istnieje dopiero od dwóch lat. To była długa droga. Na samym początku, w 2004 roku, wraz z moim kolegą z roku stworzyliśmy całodobową lecznicę weterynaryjną w Lublinie, potem nasze drogi się rozeszły i samodzielnie prowadziłam Przychodnię Weterynaryjną „Rogatka” i Przychodnię „Atopika”. Po kilku latach zdecydowaliśmy się razem z moim mężem Łukaszem na budowę i stworzenie Lubelskiej Polikliniki Weterynaryjnej.
Weterynaria i działalność lekarsko-weterynaryjna bardzo zmieniły się przez te ostatnie dziesięć lat. Gdy skończyłam studia w Lublinie, standardem były małe, jedno-, dwuosobowe zakłady lecznicze. Miały niewielką powierzchnię, często zlokalizowane były w garażach i piwnicach. Nie wspomnę o sprzęcie – w większości był tylko stetoskop. Wtedy nasz kolega lek. wet. Ryszard Iwanicki wrócił z USA i wybudował w Lublinie ogromne Lubelskie Centrum Małych Zwierząt – klinikę z hotelem. To był szok! Pamiętam, że gdy tam pojechałam, to pomyślałam, że w naszym mieście nie ma już miejsca na drugą klinikę. Nie ma szansy na wybudowanie nawet czegoś podobnego. Rzeczywiście klinika ta do tej pory jest największą kliniką w naszym kraju.
Jednak rynek weterynaryjny był chłonny i podjęłam decyzję o tym, że chcę być lekarzem praktykiem i wraz z moim kolegą z roku, lek. wet. Pawłem Muchą, a także z lek. wet. Tomaszem Wielgusem zdecydowaliśmy się na stworzenie i poprowadzenie całodobowej Lecznicy dla Zwierząt Chiron-Wet. W tamtych czasach, gdy miało się rentgen i USG, można było stać się szybko lecznicą referencyjną i odnieść duży sukces – tak było. Potem nasze drogi się rozeszły i zaczęłam samodzielnie prowadzić dwie przychodnie. Były to osiedlowe przychodnie, dobrze wyposażone, głównie zajmujące się szeroko pojętą profilaktyką, chorobami wewnętrznymi, a głównymi specjalizacjami były dermatologia i alergologia – moje specjalizacje. Ale marzenie o własnej klinice pozostało…
Podczas minionych lat pracownicy byli zapewne świadkami wielu chwil radosnych, powrotów Waszych podopiecznych do zdrowia, ale przeżywaliście także niejedną sytuację, w której trzeba było pogodzić się z nieuchronnym epilogiem nieuleczalnej choroby, śmiercią i łzami opiekunów z powodu straty najbliższego pupila. Jakie sytuacje, które napotkali Państwo nie tylko w czasie prowadzenia Polikliniki, ale i całej lekarskiej działalności, były najbardziej radosne, najbardziej zabawne, a jakie najbardziej smutne?
Dorota Pomorska-Handwerker: Przez tyle lat pracy poznajemy kilka pokoleń naszych pacjentów. Ich odchodzenie jest nieodłącznym elementem naszej pracy – trzeba się z tym oswoić. I trzeba zawsze pomóc oswoić się z tym właścicielowi zwierzęcia i przejść przez ten proces razem. Łatwiej jest, gdy zwierzę odchodzi „ze starości”, dużo trudniej, gdy zmagamy się z nieuleczalną chorobą. Każdy właściciel reaguje odmiennie, a my musimy być w tym momencie dobrymi psychologami. Gdy trzeba podjąć decyzję o „uśpieniu” przyjaciela, trzeba to zrobić z szacunkiem zarówno dla zwierzęcia, jak i dla jego właściciela. Dużo osób reaguje strachem i ma uraz, pamiętając śmierć – czy eutanazję – swoich wcześniejszych zwierząt. Dlatego trzeba wykazać się empatią i zawsze pomóc w tej, tak trudnej, chwili. Jednak nasi pacjenci po stracie swoich zwierząt wracają do nas z nowymi pupilami – to dobry znak!
Zaczęłam od opisania sytuacji trudnej w naszej pracy, lecz bardzo często jest bardzo wesoło. Część historii nie nadaje się do opisania w tym miejscu (śmiech). Ostatnio mieliśmy pacjenta – kota – który wolał mieszkać u nas, w szpitalu, niż w swoim własnym domu! W domu był osowiały, nie oddawał moczu, a u nas mruczał, wykonywał wszystkie czynności fizjologiczne i czuł się jak w luksusowym spa (śmiech).
Innym razem, w nocy, przyprowadzono do nas psa znalezionego na naszym osiedlu. Nie był zaczipowany, więc rano pojechał do naszego lubelskiego schroniska. Jakie było nasze zdziwienie, gdy po południu przyszedł z właścicielką do kąpieli. To był nasz pacjent.