Moją rolą jest bycie tutorem…i to uwielbiam najbardziej – rozmowa z dr n. wet. Małgorzatą Klimowicz-Bodys - Vetkompleksowo – serwis dla lekarzy weterynarii

Moją rolą jest bycie tutorem…i to uwielbiam najbardziej – rozmowa z dr n. wet. Małgorzatą Klimowicz-Bodys

Malgorzata Klimowicz-Bodys
fot. D. Skoczylas
Dr n. wet. Małgorzata Klimowicz-Bodys od początku swojej kariery zawodowej związana jest z Uniwersytetem Przyrodniczym we Wrocławiu. Na Katedrze Rozrodu Zwierząt swojej rodzimej uczelni ukończyła też studia doktoranckie. Bardzo lubi pracę ze studentami, na uczelni realizuje się jako dydaktyk oraz opiekun naukowy Studenckiego Koła Naukowego Chorób Zakaźnych „AnthraX”. Jej rolą w Zakładzie Chorób Zakaźnych Zwierząt i Administracji Weterynaryjnej Katedry Epizootiologii z Kliniką Ptaków i Zwierząt Egzotycznych jest też pisanie i mówienie o tym, co na co dzień bywa pomijane, zapomniane lub co jest nowe albo dopiero nadchodzi. W terenie można ją czasem zobaczyć, gdy pobiera próby do badań laboratoryjnych. W najbliższym czasie będzie można ją spotkać w gospodarstwach utrzymujących świnie, w których będzie przeprowadzała kontrole w ramach bioasekuracji ASF. Prywatnie fanka fantasy, sci-fi, kryminałów oraz trylogii Gwiezdnych wojen. Jest osobą bardzo aktywną, swoją energię wykorzystuje do zdobywania kolejnych szczytów na górskich szlakach oraz w ramach pomocy dla opolskich schroniskach.

Jak Pani droga życiowa zetknęła się z medycyną weterynaryjną i co zdecydowało o tym, że wybrała ją Pani na drogę swojej kariery zawodowej?

Prawdopodobnie zabrzmi to bardzo naiwnie i nieprawdziwie, ale pomysł, że mogłabym zostać lekarzem weterynarii, pojawił się, gdy byłam w przedszkolu. Zakochana w serialu Karino zadeklarowałam rodzicom, że będę leczyć zwierzęta i już. Nikt w rodzinie nie był związany z medycyną weterynaryjną. W domu ze starszą siostrą opiekowałyśmy się papużkami falistymi i chomikami, które lekarza weterynarii na oczy nie widziały. No cóż, w latach 80. takie zwierzaczki raczej nie trafiały do lecznic. W międzyczasie pojawił się pomysł Liceum Plastycznego, ale ostatecznie wybrałam Liceum Ogólnokształcące nr III w Opolu i tam już w drugim miesiącu nauki na profilu biologiczno-chemiczno-ekologicznym ostatecznie zadecydowałam, że idę w kierunku medycyny weterynaryjnej i nikt mnie nie powstrzyma.

Choć moja wychowawczyni twierdziła, że jeszcze mi się „odwidzi”. Jednak nie „odwidziało się” i na studia zdałam bez problemu z kompletem punktów. W trakcie edukacji w szkole średniej poznałam wspaniałego lekarza weterynarii, doktora Stanisława Firlika z Opola, który zawsze będzie mi się kojarzył ze słynnym z lektur szkolnych doktorem Dolittle’em.. W trakcie studiów wszystkie praktyki odbywałam w jego lecznicy. Nadal miło wspominam ten czas… surowej weterynarii bez szerokiego dostępu do tak powszechnych dziś USG czy RTG, o MRI czy TK nie wspomnę. Na koniec studiów nasze drogi się rozeszły, ja postanowiłam zostać we Wrocławiu, pójść w kierunku nauki i rozpocząć studia doktoranckie.

Karierę rozpoczynała Pani na swojej macierzystej uczelni, z którą zresztą współpracuje Pani do dziś. Jakie projekty badawcze pozwoliła Pani zrealizować współpraca z UPWr?

Po otrzymaniu dyplomu ukończenia Akademii Rolniczej, jak wówczas nazywała się moja Alma Mater, rozpoczęłam studia doktoranckie na Katedrze Rozrodu Zwierząt. Chociaż moja praca badawcza dotyczyła zagadnień z dziedziny rozrodu gołębi, to moje zainteresowania naukowe szły raczej w kierunku zaburzeń rozrodu psów. Czasem żartuję, że robiłam dwa doktoraty, oficjalny oraz taki dla siebie, do szuflady, realizowany pod okiem obecnego profesora Wojciecha Niżańskiego. Zdecydowanie jestem większym specjalistą od rozrodu psów niż gołębi. Niestety różne zawiłości zawodowe spowodowały, że na Uniwersytet Przyrodniczy we Wrocławiu wróciłam dopiero wielu po latach, tym razem na Katedrę Epizootiologii z Kliniką Ptaków i Zwierząt Egzotycznych. Tu realizuję się głównie jako dydaktyk oraz opiekun naukowy Studenckiego Koła Naukowego Chorób Zakaźnych „AnthraX”. Nie prowadzę własnych projektów badawczych, ale raczej jestem członkiem zespołu. I taka rola mi bardzo odpowiada. Mam więcej czasu dla studentów.

Pracowała Pani kiedyś jako inspektor weterynaryjny, to bardzo wymagające stanowisko pracy, często niedostatecznie doceniane, zmagające się z trudnymi sytuacjami terenowymi, brakami w zakresie: odpoczynku, wsparcia psychologicznego oraz specjalistycznych badań lekarskich dla personelu mającego kontakt z chorobami zakaźnymi. Jakie są według Pani najtrudniejsze aspekty tej pracy i dlaczego bywa niedoceniana, pomimo swojego ogromnego znaczenia?

Tak, byłam pracownikiem Inspekcji Weterynaryjnej, początkowo w Wojewódzkim Inspektoracie Weterynarii w Opolu, następnie w Wojewódzkim Inspektoracie Weterynarii we Wrocławiu. Praca na szczeblu wojewódzkim nie jest tak trudna i wymagająca jak na szczeblu powiatowym. Jednak częste kontakty z lekarzami z inspektoratów powiatowych ukazały mi, jaka ta praca bywa bezsensowna. A przez to frustrująca i prowadząca do wypalenia zawodowego. Inspektoraty są niedofinansowane, płace są żenująco niskie, w porównaniu z ogromem odpowiedzialności i zadań generowanych przez URZĘDNIKÓW w Warszawie, których wiedza na temat pracy w terenie często bywa wręcz zerowa. Uważam, że pracy inspektorów przede wszystkim nie docenia sztab urzędniczy w Głównym Inspektoracie Weterynarii, chyba uważają, że podobnie jak w Warszawie lekarze w powiecie siedzą za biurkiem i klikają w klawiaturę, popijając kawkę.

Może moja ocena jest ostra i niektórych oburza, ale jeżdżąc na narady do GIW-u, napatrzyłam się na panujący tam chill-out’cik. I tłumy młodych osób, które o weterynarii w terenie mają mgliste pojęcie, bo same, od czasu skończenia studiów, chyba nigdy nie pracowały ze zwierzętami i z ich właścicielami, z rolnikami czy przedsiębiorcami. Kolejnym aspektem jest prawo zmieniające się z prędkością światła. Rolnicy i przedsiębiorcy, nie nadążając za zmianami, za głównych winowajców swoich kłopotów uważają właśnie inspektorów. To ta zła weterynaria znów coś wymyśla i znów coś każe. Zaś lekarzy weterynarii – pracowników Inspekcji jest za mało, by ogarnąć ten ogrom zadań, włącznie z edukowaniem kontrolowanych rolników czy przedsiębiorców. I będzie coraz mniej, dopóki nie zaczną być traktowani poważnie przez GIW oraz, co się nadal zdarza, WIW. Dopóki ich czas i praca nie będą szanowane, a sami właściwie nagradzani, dopóty Inspekcja będzie omijana przez młodych ludzi szerokim łukiem.

Weterynaria w Terenie

Poznaj nasze serwisy